Sierotka – fragmenty powieści

Fragmenty

„To, że Zofia leżała z trupem dziecka przy piersi przez trzy dni i dopiero smród snujący się w letnim upale wokół domostwa przygnał sąsiadki, nie wydawałoby się nikomu we wsi czymś nadzwyczajnym, gdyby nie to, iż mąż Zofii nie gościł w domu już od kilku dni, a był przecież środek lata. Wszyscy uwijali się jak w ukropie, tylko ten przepadł.

Zofia miała siedemnaście lat, gdy po raz pierwszy zaszła w ciążę. Miała też pecha, poczęcie było bowiem małżeńskie, nie zakosztowała więc, jak inne dziewczyny, umizgów, pieszczot na sianie, wieczornego gruchania w zagajniku. Przyszły mąż przyszedł po prostu porozmawiać do jej ojca o dzierżawie pola leżącego w znacznej odległości od wsi, na skraju puszczy, a że jego gospodarstwo z polem tym graniczyło, pomysł ożenku zamiast dzierżawy wydawał się mu całkiem rozsądny. Zofii nikt o zdanie nie pytał, ale gdyby nawet ją spytano, nie miałaby nic przeciw temu. W domu, podobnie jak jej dwie siostry, znaczyła mniej niż krowa i tyleż miała do gadania, a zostanie gospodynią na swoim wydawało się szczytem szczęścia. Zresztą nawet jej starsze koleżanki ze wsi jeszcze były panienkami, a tu raptem Zośka miała zostać Zofią.

Małżeństwo nie było zbyt udane. Mąż Zofii, Stasiek, o dziesięć lat starszy od żony, milkliwy wielkolud, przyzwyczajony liczyć się tylko z sobą, prawie nie zwracał na żonę uwagi, chyba że coś nie tak jej wyszło, na przykład przypaliła kaszę, lub rozlała mleko. Nie był zbyt mądry, ale za to przekonany, iż wszystkie rozumy pozjadał. Nie przyszło mu nigdy do głowy, że wątła dziewczyna, o ponad głowę niższa od niego i dwa razy lżejsza, nie ma takiej siły do cięższych robót, jak on.

We wsi byli lepsi mężowie, ciężarnym żonom nie pozwalali wrzucać widłami snopków na górę, do sąsieku, brali takie roboty na swoje barki, nie wtykali swojego nosa w babskie statki. Nie wściekali się, że rodzenie przypada w żniwa lub sianokosy, albo uważali, że to normalne, jak wszystkie przeciwności losu. Nie tłukli kobiet po głowie za to, że na jarmarku sprzedawały jajka taniej niż sąsiadki. Ale byli też i gorsi, choć i ci woleli zagonić żony do roboty, z której będzie jakiś pożytek, a nie do byle jakiej, żeby tylko nie stały bezczynnie.

No, ale Zosia miała pecha. Stasiek to był Stasiek; we wsi wszyscy byli zadowoleni, że tak daleko mieszkał, nie lubili go i bali się trochę. Tymi swoimi oczyskami pod krzaczastymi brwiami tak patrzył, że można było naprawdę się przestraszyć. Jednak Zosię, jako mężatkę, wszyscy szanowali, więc nie przyszło jej do głowy narzekać.

Tego lata brzuch miała tak wielki, że wydawało się, iż w każdej chwili może pęknąć. Mąż całymi dniami pił, bo nie udało mu się sprzedać zeszłorocznych ziemniaków i część wygniła w kopcu. Z tej przyczyny równowagę miał zachwianą, jej więc kazał podrzucać snopki do sąsieku. Wtedy koń szarpnął i Zosia spadła z wozu, a jak mówiły sąsiadki, wiejskie konie podobno szarpią wozem, kiedy ciężarna układa snopki. Z powodu tego upadku wieczorem wzięły ją bóle i przy pomocy pośpiesznie wezwanej sąsiadki trzy godziny później urodziła dzieci: chłopca i dziewczynkę. Pierwsza przyszła na świat dziewczynka, ale kiedy okazało się, że Zosi rodzi się drugie dziecko, sąsiadka nie wytrzymała i uciekła. Drugie dziecko odebrał Stasiek. Zrobił to jak umiał, przeciął pępowinę, zawinął dzieciaki w szmaty, przygotowane wcześniej przez Zosię i rano poszedł na pekaes, wezwać z gminy lekarza. Do głowy mu nie przyszło, że po dzieciach rodzi się łożysko. Gadzina zawsze je zjadała, zresztą kto by się tam przyglądał, co robi świnia, jak już urodzi warchlaki.

Na przystanku spotkał znajomka, który powiedział mu, że jeden taki, co mieszka w sam raz przy ośrodku zdrowia, chce kupić ziemniaki; nawet mogą być przemarznięte lub nadgniłe, ale potrzebuje ich z przywiezieniem do domu, za co też dodatkowo zapłaci. Wiadomość ta była na tyle atrakcyjna, że Stasiek postanowił zajść najpierw do tego człowieka, zanim się rozmyśli bądź znajdzie kogo innego, a potem dopiero do lekarza. Niestety, kupca na ziemniaki nie było w domu, poszedł więc spytać szwagra, gdzie go szukać i trochę pomógł mu przy sieczce. Zanim skończyli, zanim rozpili ćwiarteczkę, zanim Stasiek znalazł tego od ziemniaków i zanim wrócili do domu wszystko uzgodnić, zrobiło się południe i lekarz z ośrodka pojechał już do drugiej przychodni, do miasteczka. Tam oczywiście nikt za nim nie będzie jeździł, a i telefon w gminie czynny był tylko w godzinach pracy poczty – do piętnastej. Nowy znajomek zaprosił więc Staśka na popróbowanie bimbru, który właśnie destylował. Niestety, spotkało go nieszczęście, bańka była dziurawa i większość trunku wsiąkła w ziemię. Tego, co zostało nie opłacało się szykować do sprzedaży, zatem pomaleńku wszystko wypili. Następny ranek przespali, a kiedy koło południa poszli do ośrodka, lekarz jeździł już po wizytach i siostra nie wiedziała, czy po powrocie będzie mu się chciało znowu ruszać w drogę. Zostawili więc tylko wiadomość dla lekarza u pielęgniarki, że Zofia urodziła dwoje dzieci i dobrze byłoby, żeby lekarz do niej zajrzał i poszli dalej pić.”

 

„W szkole Iwona nie dawała sobie rady. Brudna, śmierdząca świniami, senna i głodna. Liczyło się dla niej tylko to, że jeśli się przyczai, nikt niczego od niej się nie domaga, wszyscy jej współczują i zostawiają w spokoju. Wyczuwała oczywiście wstręt, jaki towarzyszył stosunkowi ludzi do niej, ale uważała go za mniejsze zło. W ogóle odczucia Iwony, jej umiejętność zgadywania, co inni wyobrażają sobie, przebywając w pobliżu, wydawały się jej umiejętnością zwykłą i banalną – nie rozumiała, że pod tym względem jest inna niż wszyscy. Sądziła więc, że ludzie otaczający ją w szkole – uczniowie, nauczyciele i cała reszta, jak woźne, palacz i sekretarka, wiedzą to samo, co ona. Sądziła, że doszli, dlaczego śpi na lekcjach i zazdroszczą jej przytulnego ciepła świń, gdy jest potrzebne i dlatego jej nie lubią. W ogóle Iwona uważała się za kogoś lepszego niż inni; tyle rzeczy umiała, o których ludzie nie mieli pojęcia. Umiała zamieniać ból w przyjemność, zgrozę w porywy wynoszące ją ponad przestrzeń świata, potrafiła sterować swoimi doznaniami, rezygnować z nich, zmieniać je we własne przeciwieństwo, gnojówkę przeobrażać w płynące obłoki. Tak dużo wiedziała o rzeczach, o których nikt w szkole nie myślał. Sądziła więc, że to, iż wiecznie odczuwa senność, także zrozumiałe jest dla wszystkich i że szkoła przeznaczono właśnie po to, aby doznawała ukojenia i wypoczynku przed czekającymi ją trudami. Oczywiście nie umiała tego wyrazić słowami, ale była pewna, że i tego w swoim czasie się nauczy. W końcu alfabet już znała, a w sennym zamroczeniu, nachodzącym ją koło południa, kształty liter wypisanych przez nauczyciela na tablicy wiązały się w skomplikowany sposób z jej życiem. Nie uważała za potrzebne nabywania umiejętności odczytywania na głos liter i poznawania sensów złożonych z nich słów, tak jak to czyniły inne dzieci w klasie, w końcu tak szybko litery przestawały mieć jakiekolwiek znaczenie, o czym nie wiedziały ani nauczycielki, ani dzieci. Stronica czytanki tak naprawdę nie składała się z żadnych znaków, była jak wiatr przebiegający po powierzchni kartek i opowiadający, co dostrzegł w czasie swojej podróży; przeliterowanie czytanki stawało się zdaniem Iwony zbędne, zabijało cały sens doznań, które uważała za najważniejsze – w końcu właśnie to na nie miała wpływ i nimi mogła rządzić. Najlepiej czuła się, gdy spała nad czytanką, spokój i pewność wypełniały jej ciało i umysł, do niczego nie potrzebna była jej siła fizyczna, nawet do utrzymania głowy prosto. Dolatujące ze stołówki szkolnej zapachy, coś pośredniego między tłustą ścierką i pełnym, okrągłym zapachem skrobi, zawartej w ziemniakach, ostra woń rabarbarowego kompotu, złamana przez kolebiący się na pograniczu bólu i rozkoszy zapach cukru, pozwalały wślizgiwać się w inny świat, oceniać jego możliwości i zagrożenia. Litery przeobrażały się w kipiące lawą wulkany, o których pisano w ostatnio przerabianej czytance. Iwona widziała i czuła smród zgniłych jaj towarzyszących wylewom lawy, pod stopami niewystygłych popiołów gorąco otulało dwie dziewczynki i psa odkopane w Pompejach. Dwie przyjaciółki i ona, Iwona, między nimi, a na horyzoncie dymy i syk pary, gdy lawa wlewała się do oceanu. Tam, daleko, widniały żagle statku, czarne od popiołu, posiepane od wypalonych dziur, na nabrzeżu portu tłumy ludzi pożerających oczami okręt, brodzących w wodzie po szyję. Nic im to nie dało. Statek zatonął, a jego pasażerowie nie mieli już potem w co się wpatrywać z pożądaniem. Iwona leżała w popiele z dwiema siostrami (lub przyjaciółkami) i ich psem, doskonale wiedząc, że nie ma żadnego wyjścia, że nie wolno jej niczego pragnąć i pożądać, bowiem jest to tylko strata sił. Czy udało jej się poznać dwie siostry-przyjaciółki i ich psa? Czy mogła się z nimi zaprzyjaźnić? Mogła tylko leżeć obok nich i dać się przysypywać gorącym popiołem. A potem popiół ten zmieniał się w litery szkolnej czytanki.”

 

„Iwona oczekiwała, że Tadek przeczyta rano list wsunięty pod jego drzwi i będzie musiał mieć odpowiednią ilość czasu, żeby na niego odpowiedzieć. Nie spieszyła się więc do spotkania z nim, przeciwnie – starała się go unikać; przecież wiedziała, gdzie ją może znaleźć, a gdy będzie gotowy, przyjdzie. Jest przecież jej przyjacielem.

Jednak po trzech dniach nadal nie miała od niego znaku życia. Drugi turnus już się rozkręcał, w przedszkolu nowe dzieci oswoiły się ze sobą, w dodatku Iwonę spotkała przyjemność. Na wczasy przyjechała z rodzicami dziewczynka, uczennica liceum pedagogicznego, która miała ogromną ochotę odbyć tu praktykę. Starała się o zgodę pana Karola, póki co jednak, przesiadywała z Iwoną w przedszkolu i bardzo jej pomogła: organizowała rozmaite zabawy oraz gry dla dzieci, pożyczyła nawet zeszyt, gdzie spisywała je i ich zasady, żeby Iwona mogła sobie odpisać. Dziewczynka odciążyła trochę Iwonę, mogła usiąść i przyglądać się, a nie biegać stale za dzieciakami. Zobaczyła też, że maluchy bawiące się w zorganizowaną grę, są grzeczniejsze i mniej wymagają wysiłku i nerwów. Gdyby teraz przyszedł Tadek, mogłaby nawet chwilę z nim porozmawiać, nie tracąc jednak dzieci z oczu, bo nadal ona była odpowiedzialna za przedszkole i nie wolno było jej podopiecznych zostawiać.

Tadek mimo wszystko nie przychodził. Iwona przestała go unikać, ale szybko zorientowała się, że to Tadek wywija się jej.

Taka niepewna sytuacja trwała parę dni. Nadszedł dzień wieczorku zapoznawczego i tym razem Iwona postanowiła, że poprosi praktykantkę o dyżur na korytarzach, przynajmniej na trochę, a sama postara się spotkać Tadka i porozmawiać z nim. Może potem pójdą na zabawę i zatańczą ze sobą jakiś miły, spokojny taniec, przytuleni i bliscy sobie, jak inne pary na takich wieczorkach.

Kiedy wszystko się uspokoiło, dzieci przestały rozrabiać, a zabawa trwała już w najlepsze, Iwona poszła do mieszkania przebrać się w swoją „arlekinową” sukienkę. Zajrzała najpierw do pociech, które spały jak zabite, weszła potem do łazienki, wzięła prysznic, ubrała się i zaczęła się malować: upudrowała obficie twarz, czarną kredką zrobiła kreski na górnej i dolnej powiece, chwilę susząc kawałkiem waty łzy (które wyciskał z jej oczu któryś z kosmetyków), tak aby nie rozmazać świeżo pomalowanych kresek. Usiadła na skraju wanny, czekając aż oczy obeschną i będzie mogła poprawić kreski i przedłużyć je ku skroniom, jak u Kleopatry, oraz nałożyć na usta bladoróżową szminkę.

Usłyszała, jak do mieszkania wchodzi pani Małgosia i ktoś z nią jeszcze. Kroki pani Małgosi rozpoznawała łatwo; miała chód posuwisty i delikatny, w przeciwieństwie do pana Karola, który robił dużo hałasu, tupał i trzaskał drzwiami. Jednak osoba, która szła z panią Małgosią, zachowywała się ciszej i mniej nerwowo. Jeszcze zanim postać ta odezwała się, Iwona wiedziała już, że to Tadek i przeszył ją ostry, nagły ból.

– Muszę się pani poradzić – mówił Tadek. – Iwona napisała do mnie list, splątany, dziwaczny, raczej niezrozumiały, ale jednak domyślam się, o co jej chodzi. Myślę, że jest we mnie zakochana. Proszę, niech pani sama przeczyta, będzie pani lepiej wiedziała, co jej powiedzieć, albo napisać, żeby zbyt jej to nie dotknęło.

– Rozumiem, że nie jesteś nią zainteresowany – usłyszała glos pani Małgosi – chłodny i opanowany.

– Przecież pani wie, domyśla się pani chyba…

– Nic nie wiem i niczego się nie domyślam. Daj ten list.”